Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sławionym klimacie, na bezludnej, nikomu nieznanej wyspie wypocząć... Takie jest nasze żądanie!...
Któż to wy jesteście?... Ilu was?... — przerwał mu drwiąco Izmaiłow. — On jeden, Wielmożny Panie, duch niespokojny i może jeszcze dwu, trzech podobnych kłótników... Za nami powszechność...
— Nieprawda, za mną cała straż przednia... A i z tylnej jest dużo, co tak myślą, ino wy ich zakrzyczeliście, babnicy przeklęci!... Chce im się na ziemię co rychlej, by z podwikami łacniej amory toczyć, bo na statku niema dość miejsca dla takiej zabawy!... Znam ja was asmodeuszów, znam!... Ślepy nie jestem...
— Powtarzam, co mi pospolitość poleciła, Wielmożny Panie Naczelniku. Że nawet gdybyś kazał, to ze względu na brak sił i powszechną chorobę... nie moglibyśmy tego wykonać, a więc lądowanie wbrew naszej chęci musowe jest! — zakończył hardo Izmaiłow.
— Łże!... Leżą nie od morskiego zawrotu, lecz od pijatyki, od zaduchu i lenistwa!... Wynieść wszystkich na powietrze, a rychło wstaną!... Opoje są!... Pić, owszem!... Ale chlać, jak świnie bez opamiętania!... — przerwał mu gniewnie Urbański.
Wstrzymał kłócących się stanowczym gestem Beniowski, i, nie słuchając nawet tego, co mu chciał przełożyć Stiepanow, zwrócił się do Baturina: