Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biegły rozmarzone w słoneczną dal, wysokie piersi wznosiły się i opadały w głębokim oddechu, szeleszcząc leżącemi na nich sznurami pereł i korali. Nastazja słuchała z przymkniętemi oczami.
— I wcale mi niepilno do tych... ludzi!... Com od nich widziała dobrego?...
— Ach, gdyby nas zostawili w spokoju!... Ale Beniowski mówi, że jeżeli my nie pójdziemy do nich, to oni przyjdą do nas...
— Kto nas tu znajdzie w takiem zatraconem miejscu?...
Nastazja podniosła powieki i wzrok jej padł znowu na pochyloną nad jakąś grupą robotniczą postać Beniowskiego.
— On wie! — rzekła z głęboką wiarą. — Czy nie sprawdziło się wszystko, co przepowiadał?
— No tak!... Ale co znaczy jeden, dwa dni dłużej!... Tybyś go poprosiła, Nastazjo!... Dla ciebie on wszystko zrobi...
Zapłoniła się dziewczyna po kraj włosów i opuściła powieki.
— Mylisz się... Nie wszystko on dla mnie zrobi!... I dlaczego miałby zrobić? Zresztą ja go... nie poproszę! — odszepnęła cicho.
— Szkoda!... Bo myśmy tak uradzili, że najlepiej prosić ciebie o wstawienie się...
Umilkła, gdyż Beniowski nagle porzucił pracujących i zbliżał się ku nim.
Agafja wstała i odeszła w stronę kuchni, gdzie inne kobiety krzątały się u ogniska.