Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gadamy z powodu tak prostego rozporządzenia... Nie dawaj więc złego przykładu, przyjacielu!...
Położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się przyjaźnie. Kuzniecow trochę się nasrożył, cofnął, wyprostował, ale już nic więcej nie mówił i zaraz odszedł, aby wybrać ludzi i przygotować się do jutrzejszej wyprawy.
Nazajutrz dzień wstał piękny. Z różanego bukietu pogodnej zorzy wytrysnął złoty pęk słońca nad ciemnemi od lasów wzgórzami. W zatoce płaskie blado lazurowe szelingi z łagodnym szmerem biegły miarowo od morza i płytko rozlewały na żółtych piachach swe perłowe wachlarze.
Meder kazał podnieść boki namiotu Nastazji i chora, wpół leżąc, wsparta na poduszkach, zachwyconemi oczyma wodziła po zieleniejących się w słońcu łąkach, po żywym blaskiem mieniących się wodnych roztoczach, po lasach modrzewiowych, coś szepcących wdali, w podmuchach ciepłego wietrzyka, i ślących ku brzegom żywiczne, krzepiące wonie.
— Jak tu ładnie!... Jak ładnie!... — mówiła do Agafji, która siedziała u niej w nogach i wiła wianki z pęków świeżo narwanego kwiecia.
— Nareszcie człowiek trochę wypocznie od tego kołysania się i morskiego smrodu!
— Cóż robić, Agafjo, wszędzie są jakieś przykrości!...
— Dlatego właśnie, skoro się udarzyło dobrze, trzeba prosić naczelnika, żeby pozwolił