Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Reszta?... Czy ja wiem? Śpi pewnie po wczorajszej pożegnalnej fecie!
— Co?... Śpi?... Co to za odpowiedź!? Żebym nigdy nic podobnego nie słyszał! Pamiętaj!... Zakuję i rzucę na dno okrętu! Broń wyczyścić natychmiast, nasmarować łojem i postawić w stójki, pod daszek, żeby była gotowa w każdej chwili!... Hańba! Bagnety pordzewiałe, lufy czarne, wyglądają jak rożny kuchenne, a nie oręż żołnierski... Żeby mi był porządek!
— Wedle rozkazu! Ale nie było biedy... — bąkał stropiony Urbański.
Beniowski machnął niecierpliwie ręką:
— Dość!... Powiedziałem!
Stropiony oficer stał wyciągnięty, choć Beniowski już się oddalił, i dopiero gdy idący na ostatku przyjaciel, Sybajew, zrobił mu na pocieszenie figlarne oko, wysunął naprzód krwistą wargę w kształcie ryjka, gwizdnął zcicha i zawołał na strzelców:
— Cóż, chłopcy, bierzcie się do roboty! Niema co! Myśleliśmy złudnie, że sobie wypoczniemy po tylu trudach. Samej wódki cośmy to wypili, a bab co przez nasze ręce przeszło w tym czasie, hę!? Spracowaliśmy się nie na żarty!... Ale widzę, żeśmy wpadli z ognia w płomienie!... U nas bo mówią lepiej: z deszczu pod rynnę! Ale u was tutaj więcej śnieg pada i nie znacie rynien. W mojej ojczyźnie zaś są takie rury na dachach, skąd w nawałności szukającym schronienia nierzadko suto za kołnierz się nalewa! —