Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystkie żagle były rozpięte. Słaby, północno-zachodni wiatr chwilami cichł zupełnie, a wtedy bezsilnie opadały ciężkie płótniska, trzepiąc przykro kledami po rejach. Wieszali się na nich tu i owdzie majtkowie, inni pochylali się, klnąc brzydko i kłócąc z gromadkami ludzi, kupiącemi się u luków armat, gdyż wszyscy w tym czasie wylegli na pokład. Wspinali się jeden ponad drugiego, wyciągali szyje, włazili na skrzynie, na drabiny, czepiali się składek okrywającego szalupę brezentu, wdrapywali się na dach kuchni, stawali gęsto na pachołach kotwicznych, szepcząc, gwarząc, pokrzykując z oczami utkwionemi w ziemię. Podniecenie było powszechne i od rozmawiającej ciżby szedł taki sam poszum, jak od tego morza, co łuszczyło się wokoło.
Przeklęty brzeg, brzeg niewoli i udręczenia nie odchodził. Stał uparcie przed oczami, jak widmo tylko co przeżytych burz, lęków, przerażeń, niebezpieczeństw, wahań, walk, twardych postanowień, upadków, udręczeń i okrucieństw... Stał złoty od zasp piasku, krwawy od plam gliniastych osypisk, zielony od szczeciny lasów, wyciągniętej ponad niskim strądem jak smuga mchu. Górą wznosił się wysoko i widok nieba przysłaniał zębaty wał zaśnieżonych szczytów, wzdymały się białe stożki dymiących się wulkanów, poorane głębokiemi ciemnemi żlebami.
Morze, szemrząc, słało ku nim płytką, modrą falę. Wieczorne słońce słabo złociło widok mglącym się blaskiem.