Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziecięcia poleciały napowrót do góry, godząc w twarz oszalałej matki.
Tłum drgnął.
Naraz niewiadomo skąd i jak przedostała się przez łańcuch młoda dziewczyna i z głośnem szlochaniem, z wyciągniętemi rękami podbiegła ku szatanom.
— Ludzie!...
Wnet ją spostrzegli, schwytali...
Szumski z głuchym rykiem cisnął się naprzód...
— Heleno... Puśćcie... Zabiję...
— Obywatele!... — zaczął gdzieś ponad tłumem rwący się głos.
Lecz nagle płomyki pochyliły się i ludzie, tłocząc się, wyjąc, depcząc, potoczyli w tył ulicą.
Daremnie rwał się Wiktor, bił rączką brauninga, szarpał, kopał, przeklinał. Ścisnęli go, jak kleszczami i wlekli wraz z sobą...
Wreszcie wybił się wyżej, ponad ramiona, i dojrzał, jak Helenę odzierali z szat, jak rzucili ją na okropny, ruszający się wzgórek trupów, rozkrzyżowali białe ręce, a między rozdarte nogi wbili gorejący pal...
Stracił przytomność... Upadł w jakąś czarną przepaść... Gdy się ocknął, był sam ledwie żywy, na bruku pośrodku ulicy. Od pożaru wolno posuwała się ku niemu zwarta masa...