Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzano z ogrodzonych »syrtów«. Pochyleni na siodłach jeźdźcy ulatywali w dal, spleceni z końmi w jedna bryłę. Kobiety, dzieci, psy wylęgały przededrzwi ruchliwą gromadą. Konni pastusi w »tułupach«, wywróconych wełną na wierzch, wystawali nieruchomo na wzgórkach, jak czatujące jastrzębie, baczni na białe kłębki owiec rozproszone po obszernych żeremiach.
Wiktor szedł, z utęsknieniem wpatrywał się w mierzchliwy obłok zastępowych wyniosłości, to doszczętnie ginący za równią horyzontu, to ścielący nizko ponad nią długie skrzydła swej siniawy. Zawartość jego worka mocno zeszczuplała, a o kupieniu chleba na stepie nie mogło być mowy.
Nareszcie ujrzał na południowym nieboskłonie wielki leśny, wysoki przylądek, roztrącający bladozielone wełny stepu. Serce mu zabiło. Zrozumiał, że tam jest miejsce pożądane, o którem słyszał. Ale dzień cały szedł jeszcze, nim dostał się do szyi równiny. Wydała się bezludną. Łysawa jej wypuklizna nie wabiła widać stad. Porastały ją kołtuniaste wikliny stepowe, sztywne badyle ostów i dziewanny, pokręcone wichrami grzywy wyschłych oczeretów oraz piołunów. Szeroka droga wiła się wśród nich niewyraźnie.
Wiktor ukrył się w zaroślach u początku