Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dów, dokoła powiewnych pławin zwieszających się jak warkocz dziewcząt — tryskały, krzepły, gęstniały w oczach tumany młodego listowia. Niezrównany zapach żywicy i wina wionął z obarów drzew, z nasion kwiatów, rozdartych pragnieniem nowych ukwieceń i nowych miłości. Zbudzone motyle lękliwie polatywały w słońcu i grzały na chropawych, ocieplałych pniach wyblakłe skrzydełka. Muchy, żuki, mrówki i pełzające robactwo wyległo na powierzchnię z zimowych kryjówek i skrzętnie badało teren swych nowych zapasów o sytość i miłość. — Zaświegotało ptactwo. Zagędźbiły w podniebiu senne trójkąty gęsi, zagrały klucze długonogich żórawi. W milczeniu poleciały na północ białe widziadła królewskich łabędzi. W zacisznych bajorach i bagienkach zatrzepotały się roje lubieżnych kaczek. Na słonecznych wygrzejach zawiodły zażarte boje niezliczone zastępy przelotnych kulików i kurek... W ciemniach puszcz zakukała przynętnie kukułka...
— Co wam jest? Tacy jesteście dziś dziwni?! — pytała go sąsiadka-wygnanka, zaglądając mu w oczy z niepokojem.
Milczał i ściągał rozedrgane usta.
— Dlaczego nie przychodziliście tak długo?
— Miałem pilną robotę...