Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciągły, stłumiony jęk... znów świst i jęk, który zmienił się w nieustający, łkający pokrzyk...
— Biją! — szepnął Zaremba, czując jak wszystka krew zbiega mu do serca. Uderzył zdrową nogą we drzwi, że zadrżały w zawiasach, a łańcuchy zagrały mu na nogach jak dzwony. Po niejakim czasie we wszystkich celach dudniły drzwi i łoskot wstrząsanych łańcuchów zmieszał się z świstem rózeg i skowytem katowanego. Raptem wszystko ucichło... Krótko, dorywczo przebrzmiał niemowlęcy płacz zgłuszony przywartemi z trzaskiem drzwiami. I znowu cicho... Zaremba wciąż stukał w zapamiętaniu.
— Oprawcy! Łotry!
Nagle zaprzestał. Usłyszał, że tłumnie zbliżają się ku niemu. Cichutko zgrzytnęły rygle, nieznacznie odsunęły się sztaby i drzwi uciekły w tył... W półkolu dozorców i stróżów więziennych stał pan dyrektor...
— Przecież on jest obłąkany... — zaczął Zaremba, łykając łzy.
Dyrektor dał ręką znak; pachołcy rzucili się w głąb celi, schwycili za ręce Zarembę, zacisnęli mu usta i wywlekli na korytarz. Szarpnięty za nogi, upadł twarzą na brudną ciężką ławę. Na wyciągniętych jak struna zapięściach rąk i przystopach nóg zacisnęły się niezwłocznie pętlice powrozów. Z grzbietu