Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czego?
— Co mu robisz?
— Nie twoja rzecz!
— Nie waż się go ruszyć... Daj zaraz znać do kancelaryi...
Blady z wściekłości Bazyliszek błysnął tylko ślepiami i klapę zatrzasnął.
Całą noc grała więźniom nieludzka orkiestra. Wycie, przeraźliwe chichoty, urywane dwugłosy rozmów, śpiew... potem straszniejsza od nich cisza i nowe wrzaski piekielne, konające wołania o pomoc, histeryczny pisk uchodzącej przed pościgiem ofiary... dzikie charczenie i mamroty zwierzęce... to odchodziły w głąb celi, to zbliżały się ku drzwiom, lecz nie ustawały na chwilę. Nikt oka nie zmrużył tej nocy; usnęli dopiero gdy dobrze oświtło i ucichł gomon. Rychło wszakże obudzono ich według regulaminu. Zaremba, który słyszał, że nie otwierano do sąsiada był pewny, że go zabrano.
— Gdzie on jest? — spytał półgłosem Grubego, który blady jakiś i nieswój, okazywał mu szczególną grzeczność.
— Nie wiem... śpi! — odrzekł cichutko dozorca.
— Powiedzieliście w kancelaryi?
— Powiedział, powiedział... Kończcie już sprzątać... Zamknę.