Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zamki, zawiasy i żelazną ramę z naciągniętym pośrodku płóciennym wyrkiem.
Prawidła wyraźnie oznaczały godziny otwierania i zamykania łóżka. Na nic by się nie zdało prosić. Zresztą prosić nie chciał. Usiadł przy stole, oparł głowę i próbował drzemać. I sen nagły trwożny spadł nań niespodzianie jak jastrząb.
...Ach, nic!... Nie było nic! On śni... Wszystko jest dziwacznem, niepojętem, bolesnem marzeniem... Za chwilę zbudzi się i wyjdzie na ludny, słoneczny, stubarwny świat... Wmięsza się do spraw ludzkich, do ludzkich wplecie uczuć... Pójdzie gwarzyć z przyjaciółmi, igrać z dziećmi, z pod oka przyglądać się z tajoną obawą i zachwytem kobietom... Jakże piękny i rozmaity jest świat, jak mało go poznał?! To był sen... brzydki, potworny sen!...
Zbudził się, jakby trącony przez kogoś i utkwił przerażone oczy w szare płetwy i macki okalających go ścian... Zewsząd zwisały nad nim, niby przejrzysto-galaretowate ciało nienasytnej mątwicy.
— Dwadzieścia lat... dwadzieścia lat! — zatkała w nim świadomość.
Cicho spełznął na zimną podłogę i wyciągnął się na niej twarzą na dół, podłożywszy pod ogoloną głowę cienką, aresztancką czapczynę.