Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usiadł. Starta rana na nodze dolegała mu srodze. Krawędź żelaznego pierścienia wżarła się głęboko w ciało. Uniósł stopę, zdjął ciżmy i odkręcił kran. Przyjemnie zaszemrała struga płynącej wody w ciszy tego grobu. Chwytał ją w blaszany kubek i ostrożnie polewał zranioną nogę nad otwartem wiadrem. W tem znów trzasnął zdradziecki »judasz« a potem z cichem ziewnięciem otwarła się poniżej drewniana klapa okienka.
— Nie wolno wody bez potrzeby wypuszczać!... Proszę się zachowywać spokojnie!
Wskazał w milczeniu na swą zranioną nogę.
— Myć wolno się tylko z rana!
Blado zielone oczy patrzały nań z tym samym spokojem, co ślepe błony więziennych szyb; białawo-żółte kolące wąsy ruszały się jak żądła. Chciał odpowiedzieć, spytać się, lecz klapa już podniosła się i zacięła, jak dziwaczna paszczęka rozgniewanego kraba.
Rozważał, czemby jeszcze czas zapełnić.
— Nareszcie... muszą mi przecie dać jeść!...
Przypomniał sobie, że dziś jeszcze nie miał nic w ustach i głód zaczął mu drążyć osłabłe i wyczerpane ciało.
— Choćby położyć się i wyciągnąć na chwilkę!...
Podszedł do pryczy i uważnie obejrzał