Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niema obawy. Z zawiązanemi trafiłbym oczyma. Zresztą dalej, gdzie będzie szerzej, wypłynie księżyc!...
Pomknęli, kołysząc się wśród mgieł. Zofia siedziała na przedzie zwrócona twarzą do dzióba łódki. Z tyłu za nią pluskały niewidzialne wiosła, wyrzucając z mlecznych zwierciadeł srebrne iskry, gwiazdy i bryzgi, żłobiąc bruzdy, wiry i kręgi... Miała wrażenie, że płynie pod wodą w mlecznem naczyniu szklanem, że to szeleszczą i bulkoczą pod dziobem statku roztrącone głębokie, mgliste tonie... Wokoło zwieszały się chybotliwe wodorosty, w dali czerniały głębokie, podwodne skały i mielizny...
Nagle wypłynęli na szerokie jasne przestworze... Przyduszone podmuchem wietrzyka tumany słały się tu cienko, nisko nad samem zwierciadłem wody, toczyły się po niem i wraz z niem mieszając swe wiry i loki ze lśniącymi skrętami odmętów. Ciemne nasiąkłe oparami brzegi uciekały chyżo w dal, bladły i zapadały się w wyrastające coraz wyżej gwiezdne niebo. Środkiem szemrzących wód łuszczył się potężny słup księżycowego odbicia i ginął w nieskończoności...
Płynęli wprost tym srebrnym gościńcem. Stefan wiosło położył i czas jakiś niósł ich