Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dno! Wczoraj jeszcze wszystko przygotowałem do drogi... Na rzece będzie ślicznie!
Zgodziła się i po wypiciu koniecznej tutaj przed każdą wyprawą herbaty, poszli ku rzece przez trupio bielejące rżyska, koło mędli snopów przysiadłych jak śpiące kuropatwy, koło utkanych z światła i cienia czarno-srebrnych gajów modrzewiowych. Utonęli w mrocznych zaroślach wikliny, w których tylko w górze w przecięciu nad dróżką lśniła się cienka nitka fosforycznego światła miesięcznego. Owiał ich surowy chłód wielkiego zbiornika wody i za chwilę stanęli na brzegu mlecznych tumanów zakrywających rzekę. Stefan znikł. Zofia usiadła na wałku pościeli i przysłuchiwała się trwożnie łomotaniu jego kroków, które huczncm echem potoczyło się po wybrzeżu, pluskom i szmerom nurtów, to zbliżającym się, to cichnącym. Wydawało się jej, że samotna śpi nad przepaścią. W górze nad nią płynie poświata i rzadkie gwiazdy migocą na zielonawem niebie. Wokoło omyka ją mur cichych, czarnych zarośli...
Nagle tuż przed nią w mglistym przelocie pojawiła się wysoka czarna postać.
— To ty, Stef? — spytała ze drżeniem.
— Ja. Siadaj!... Łódka gotowa.
— Co za mgła?... Czy aby nie zabłądzimy?
Rozśmiał się.