Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   49   —

Pomimo wstrętu, jaki wzbudzała w nich religja, nakazująca spożywać ciało ludzkie[1], bracia postanowili spróbować tego ostatniego środka.
— Można wypluć! — rozumował Ju-lań. — A skoro dostaniemy robotę, to już wpijemy się w nią, że nas nie oderwą. Co, bracie Si? czy zgoda?
— O, Ju!... Si zupełnie utracił rozum. On zgodzi się na wszystko.
Przechodnie wskazali braciom mieszkanie chrześcijan, piękny dom, stojący w głębi czystego podwórka. Poza domem zieleniał stary sad. Chińczycy lękliwie przemknęli się za wrota.
— A dokąd to? — zatrzymał ich odźwierny.
— My... do... Ja-Su! (Jezusa).
— Poco?
— Dawnośmy nie jedli. Już trzy miesiące szukamy pracy! — odrzekli razem. Serca biły im gwałtownie, gdy badawczy wzrok odźwiernego ślizgał się po nich.
— Skąd jesteście?
— Z Gań-su.
— Odgadłem po wymowie. I ja jestem stamtąd. Idźcie przez furtkę do ogrodu, tam znajdziecie ojca misjonarza.

Bracia, ucieszeni tem pierwszem powodzeniem, pobiegli co tchu. Z łatwością odnaleźli w niedużym ogrodzie tęgiego mężczyznę w chińskiem ubraniu z cudzoziemską, gładko ogoloną twarzą. Podstrzygał i podwiązywał krzewy kwiatów.

  1. Tak tłumaczą sobie Chińczycy komunję.
Kulisi.4