zrobicie!... Marny ja robak wobec was, wielmożny panie, i głupiec skończony, ale uczcić człowieka takiego i ja godnie muszę!... Zanocujcie, proszę, w mej karczmie ubogiej!... Noc późna, ciemna, deszcze leje!... I tak do domu nie dojdziecie, a jutro rano skoro świt waszą wielmożność obudzę!... — gadał szynkarz, łypiąc chciwem okiem na górę mąki, wciąż sypiącej się z pod młynka.
Tomek, który, siedząc za stołem, już się dobrze kiwał, nie opierał się wcale. Posłano mu na ławie i ani wiedział, kiedy na pościeli się znalazł i usnął. Nawet dobrze nie pamiętał, czy młynek zatrzymał.
Gdy się nazajutrz obudził, już słonko zalewało okno. W izbie przed szynkwasem stali jacyś chłopi przejezdni w czapach baranich z batami w ręku i zagryzali śledziem gorzałkę.
Zerwał się Tomek, spojrzał trwożnie na swój pakunek, ale dostrzegłszy wystające stamtąd szczęśliwie śmigi wiatraczka, rzeczy pośpiesznie spakował, worek zawiązał i zabierał się do odejścia.
— Gospodarzu, a wiele to wam winien będę? Żebym wiedział, ile odesłać? — zapytał nieśmiało, kręcąc swój góralski kapelusik.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/90
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.