Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdzieś z wysoka, przez jakieś niewidzialne pęknięcie, krętemi drogami spływał na dół snop światła, rozsianego na złoty pył. Białe jak kładzione ze skrzącego szronu słupiska, obłoki nawisłych sklepisk kamiennych, koronki sopli, gęstwy powikłanych skamielin gorzały tęczową łuną. Lśniący opar, niby jakaś woda promienna, stał w pieczarze i wypełniał ją do najdalszych zakątków. Światłość wciąż falowała, chodziła jak widmo po ścianach, to mierzchła, to zapalała się, niewiadomo dlaczego i od czego, pewnie od chmur, przysłaniających gdzieś tam na górze przenikające tu słońce.
Zapomniał Tomek, gdzie jest, co go czeka, stał pośród pieczary, zapatrzony w cudowne granie kolorów, gdy wtem krzyk ludzki, straszny, przeszywający, przebił znagła ciszę i jak obuch uderzył w struchlałe serce chłopaka.
— Człowieku!... Człowieku!
Włos mu się zjeżył na głowie, obejrzał się trwożnie i, nie widząc nikogo, zaszeptał pobladłemi ustami:
— Wszelki duch!... Duszo pokutująca, czego żądasz?...
— Nie uciekaj!... Podejdź bliżej!... Nie jestem duszą pokutującą... Żywą jestem istotą!...