Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chodź, chodź!... — zaszemrał cicho, słodko, przejmująco głos melodyjny.
— A gdzie cię szukać!?... — spytał Tomek, wciąż drżąc jeszcze.
— Tutaj!... Idź wprost przed siebie do samej ściany, gdzie głaz wielki leży, tam zobaczysz mą rękę wyciągniętą...
Przemógł się Tomek i, ściskając mimowoli jak broń wiązkę zabranego łuczywa, poszedł we wskazanym kierunku..
Ale długo nic nie dostrzegał i dopiero przed samą ścianą zobaczył nagle wysuniętą ze szczeliny śliczną, białą jak mgła rękę, wiejącą palcami w powietrzu. Stanął znów przerażony, niepewny, czy człowieka, czy dziki zwid ma przed sobą. Wtem ręka znikła, a w otworze coś błysło i rozległ się ponownie przejmujący szept.
— Chodź, chodź!... Ty nie zbójnik jesteś!... Poznałam to odrazu... Ale skąd przyszedłeś i co tu robisz?
— Od zbójników idę, schwycili mnie, kazali kucharzować... Sami poszli na zbój, a mnie zamknęli... A panna kim jest? — spytał ostrożnie, przybliżając się i zapuszczając wzrok w szparę.
Usłyszał, jak odstąpiła parę kroków od ka-