Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który nareszcie dopadł do komina i, schwyciwszy stamtąd tlejącą głownię, zaczął nią skutecznie obmachiwać się przed owadami.
— Chodź tu, stara, chodź!... Nic nam tu nie zrobią!... — wołał zwycięsko na żonę, która, wlazłszy pod szynkwas, jęczała tam tylko żałośnie. Popełzła ku niemu na kolanach, zakrywszy głowę fartuchem. Stropił się Tomek, gdyż odpędzone ogniem i dymem owady, choć stały zwartą, brzęczącą ścianą przed kominem, bały się jednak ku szynkarzowi posunąć. Grzela błyskał z komina oczyma jak wściekły wilk i srożył się coraz gorzej; baba klęczała przed nim i szlochała.
— Łobuzie, urwipołciu!... Porządnych ludzi napadasz?! Rozmaite gusła i czary po świecie roznosisz!... Poskarżę się na ciebie księdzu, do gubernatora dojdę!... W więzieniu zgnoję ciebie i twoją głupią matkę!
— Oddaj, coś ukradł!... — powtarzał uparcie Tomek. — Do sądnego dnia tak cię będę trzymał!
— Nie boję się!... Ludzie na budowlę przyjdą, zaraz mnie zwolnią!...
— Zwolnią albo i nie zwolnię!... Rewizję będą musieli zrobić, po wójta poślę!...