Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wpadła pospiesznie do jurty, drzwi za sobą zatrzasnęła i ciekawie patrzyła przez okienko, co dalej będzie. Zwierz na trzask drzwi strwożył się, podniósł na zadnie łapy i obejrzał wokoło. Było cicho, ciemnawo, tylko jezioro czerwone od łuny wieczornej pluskało w oddali, więc uspokoił się, podszedł do zgliszcza, trącił pyskiem zsiniałą głowę Mergeń i zaczął szarpać ciało. Całą noc prawie hałasował, ruszał i przetaczał bale.
Nad ranem Byterchaj już nie widziała trupów, lecz białe kości i krwawe szczątki rozrzucone wśród węgli... Niedźwiedź opodal spał, wetknąwszy mordę między łapy... Dwa dni ucztował przed drzwiami jurty. Ostatniej nocy miał nawet przeszkodę, walczył z jakiemiś zwierzętami i ryczał gniewnie. Lecz nie odszedł. Nad ranem znowu dziewczynka Spostrzegła go na zwykłem miejscu, śpiącego na słońcu... Pragnienie i głód strasznie męczyły ją, lecz wyjść nie śmiała... Usiadła w kąciku, umierająca prawie i marzyła o tych lasach zielonych, o tych ziemiach nad wielkiem jeziorem, gdzie mieszkają szczęśliwi ludzie, gdzie swobodnie biegają dzieci i cielęta... Ocucił ją szmer w oknie. Ogromna kosmata morda i zbrojna w pazury łapa, wsunęły się prawie jednocześnie, lecz otwór był za mały... Zwierz łypnął ślepiami i cofnął się... Nie dał jednak za wygraną... Słyszała jak chodził