Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jagód, przyłączyła się troska o krowę. Dziewczynka musiała w każdej chwili wiedzieć, gdzie się ona znajduje. Gdy nie dostrzegała jej z płaskiego dachu jurty, szła w zarośla, na trzęsawiska, gdzie wciąż jeszcze dużo było komarów. Wielkie, gorące cielsko zwierzęcia, jego ogon długi i niespokojny, błyszczące rogi, klekoczące kopyta, czerwony język, czarne, wyłupione oczy, prędkie, niecierpliwe ruchy, gdy opędzała się od owadów, lub trzęsąc wymieniem biegła z rykiem do jurty — wszystko to bezustannie napełniało dziecko trwogą, której nawet miłość do Bysia zniszczyć nie mogła. — »Przecież to jego mama!« — uspokajała siebie samą. Ale mimo to, gdy zbłąkaną krowę musiała pędzić do domu, brała ogromną gałąź do ręki i chowając się ostrożnie za drzewa, krzyczała z całej siły:
— Chot!... chot!...
Krowa ze zdumieniem oglądała się na nią, potem szła wolno do domu, wzywając rykiem zapomniane lekkomyślnie dla słodkich traw, cielę. Ten ryk, chrzęst łamanych krzaków, ciężkie stąpanie zwierzęcia, jego zapach i sapanie, gdy wprowadzone na noc do jurty leniwie przeżuwało pokarm, mile łechtały słuch wyklętych.
— Jeszcze widzą cię oczy moje. Jeszcze czuję zapach twój przed śmiercią... A Sałban nie doczekał, nie doczekał!... — żaliła się Kutujachsyt.