Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śpiewała cieniutkim głosikiem... Lecz razu pewnego przestała nagle śpiewać i wpadła zdyszana do jurty:
— Nie idzie...
— Jakto nie idzie? Przecież słychać jak stąpa po ścieżce!
— Mergeń... — wyjąkała pobladłemi ustami.
Wszyscy rzucili się do drzwi. Grzegórz schwycił za siekierę. Ale na ścieżce nie było widać nikogo prócz Prąda; wprawdzie szedł prędko, gniewnie machał rękami i kosz niósł pusty, ale był to bezwarunkowo on, a nie... piekielnica, chyba, że w sprawę wmieszały się czary albo go ona z tyłu goniła.
— Czy to ty jesteś Prądzie...
— Ja! A co?... Przeklęta baba wyłamała przęsło i znów bucz utopiła... Nawet znaleźć go nie mogłem...
Wszyscy plasnęli z rozpaczy rękami.
— I że się też jej chce, w takie komary?
— Co to dla niej znaczy? ma czółno, powiesi przed sobą w kociołku dymokur i płynie w dymie jak w domu... Nie to co my. Ach, nikczemna łotrzyca!...
Mężczyźni naprędce uzbroili się i ruszyli łapać bucz i poprawiać przegrodę. Mieli niełatwe do spełnienia zadanie. Choć nieśli w ręku zapalone głownie i obmachiwali się wciąż niemi, komary zwartą ciemną chmurą obiegły ich