Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i siekły boleśnie, dostając się do ciała nawet przez odzież. Bucz znaleźli daleko uwięzły w zaroślach w środku rzeczki. Musieli więc wracać po tratewkę. Wyciągnęli go wreszcie i zatkawszy przełamaną w przegrodzie dziurę, postawili na miejscu. Grzegórz jako silniejszy został na straży.
O spaniu mowy być nie mogło. Więc opodal od rzeczki, aby ryby nie straszyć, rozpalił duży wieniec ogni — a sam pośrodku gotował wieczerzę i nucił piosenkę dla skrócenia czasu. Zewnątrz huczały i bałwaniły się roje rozżartych owadów. Jakut często milknął i wsłuchiwał się w monotonny gwar tego brzęczenia, zmieszany z szumem rzeczki. Nic słychać nie było, więc oczy czerwone i zapłynięte łzami od dymu, przymykał, i dalej nucił piosenkę prostą jak bulkotanie wody kipiącej w kociołku. Naraz trzasła w pobliżu nadeptana gałązka chrustu. Otworzył oczy i sięgnął po nóż. W szarym zmroku nocy rozwidnionym błyskami ognia znowu stała Mergeń.
— Zabić mnie chcesz Grzegorzu... Zapomniałeś już jakeś mnie kochał i pieścił...
— Nie byłaś wtedy taką jędzą jak teraz... Poco gubisz i męczysz nas?...
— Ech, zawsze byłeś głupi Grzegorzu... Puść mnie, chcę z tobą po staremu posiedzieć na pościeli, zjeść strawy i pogadać. Jesteś silniejszy