Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ptane kwiaty, gdzie dojrzewają dziewicze, nigdy nie koszone łąki, gdzie drzemie puszcza nieskończenie smętna i milcząca.
Na niebie paliła się zorza tego kraju, która nie ma pewnie równej sobie w sile barw i ich rozmaitości; potem nastąpiła ostatnia noc. Nie widziałem jej, gdyż znużony wielką ilością przebytych wrażeń, usnąłem snem kamiennym. Pociąg stukotał swą jednostajną piosenkę i śniło się mi, że nie na zachód jechałem, lecz na północ, że to przewodnik krajowiec nucił ubogą melodyę a purga przeszkadzała mu, wyła i miotła śniegiem...
— Panie, już jesteśmy! Już minęliśmy! Niech pan wyjrzy, a może pan jeszcze zobaczy... — zbudził mnie towarzysz podróży.
Aha! Nareszcie jesteśmy! Wyglądam przez okno. Ten sam krajobraz falisty, ciemną tajgą porosły, to samo wysokie blado-turkusowe niebo. Mimo to ogarnęło mnie dziwne uczucie, drżałem prawie. Przebyłem linię, poza którą już inne rządzą prawa. Niejasne wzburzenie zamieniło się zwolna w rzewną, spokojną radość. To, na co czekałem lata, spełniło się. To brzask, po którym nastąpią dni złote!
Dusza leciała ku tym dniom skupiona w jeden ostry, przenikliwy grot, z poczuciem, że góry przebije, tamy zburzy, zniszczy wszelkie przeszkody i dosięgnie celu lub sama w proch