Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szepnął żałośnie Sałban, ale żona zatkała mu pośpiesznie usta, oplątaną w łachmany dłonią.
— Nie bluźnij!
— I poco nam pstre bydło, kosmate źrebięta? Cobyśmy z tem robili?... O trumnę trzeba było prosić, o trumnę. A ryba przydałaby się — mruczał stary.
Anka tymczasem roztopiła masło w małej rynience, wylała je na spodek i podniosła do ust Mergeń, która wpół omdlała leżała bez ruchu na pościeli.
— Napij się kobieto!
Chora nie otwierając oczu chciwie łykać poczęła płyn pożywny i pachnący. Wtem oczy otwarła, ze zdumieniem spojrzała na Ankę i szorstko odepchnęła ją:
— Idź już sobie! Idź... mówię ci!
Anka wzięła dziecko i odeszła w głąb izby. Nie poszła jednak do męża, który leżał bez ruchu na pościeli twarzą zwrócony do ściany i spał, czy też udawał, że śpi, lecz usiadła opodal na pustej ławie. Dziecko owinięte w łachmany niespokojnie ruszało się na jej kolanach, a ona przez łzy patrzyła na ciemną, stęchłą, pełną śmiecia jurtę, gdzie żywe trupy pogrążone w półśnie cicho jęczały.
— I ja będę z czasem taką... Boże ulituj się nad grzesznem ciałem mojem, daj śmierć szybką i bezbolesną...