Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

buzy i dynie: wszystkośmy mieli... Poproś więc na kolonii, niech przyślą...
— Dobrze... Niech twój mąż przyjdzie po nie.
— A może kto z was przywiezie?... Mój nie ma czasu!
Wyszliśmy na powietrze radzi, że umilkły skargi Greczynki.
Głuchy, męczący kaszel zmusił nas obejrzeć się. Na ziemi pod słomianym okapem siedział człowiek do szkieletu podoimy. Był nagi, a na głowie miał zawiązaną czerwoną szmatę. Dużemi, gorejącemi oczami wpatrywał się w nas uporczywie, jakby prosił o pomoc i pociechę.
Odwróciliśmy się i szybko podążyli drożyną. Barbara nieznacznie zrobiła znak krzyża.
— Tacy to Grecy! — mruczał mój towarzysz. — Dwadzieścia lat w szczelinie siedzieli, i zrozumienia nie mieli żadnego. Wciąż tytoń i tytoń... z okruszyn po Czerkiesach korzystali, z orzechów, jabłek, wszelkiego drobiazgu... Cielęta wykarmili, za dobre pieniądze sprzedawali, ale czegoś należytego zrobić nie mogli. Niech któremu będzie lepiej trochę, zaraz — kupiec. Teraz ich obcy gnębią, ale i swoi, oj!... oj! nie darują.
Mijając dom Karałakiego, mimowoli spojrzałem w okienko: ładna kobieca twarzyczka schylona ciekawie przypatrywała się nam przez szyby. Spotkawszy się z moim wzrokiem, zni-