Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   57   —

o nas?... Łudzi was, jak łudził niegdyś mnie... Podejrzenie dawno mnie nurtuje, dawno śledzę jego piekielną zręczność, niezwykłe powodzenie we wszystkich zamiarach... Nie wydaje mi się to rzeczą naturalną... Ale nie mogłem się oprzeć sidłom ufności i wspaniałomyślności, jakie wciąż zastawiał na mnie ten nieskończenie przebiegły człowiek. Nietylko przebaczał mi stale wszelkie wykroczenia, owszem obsypywał dowodami uznania, wyznaczył do Rady Najwyższej, powierzał tajemnice, obsypywał szczodrzej od innych upominkami... I poco?... Czyżby chciał zabić mię lub podkupić wspaniałomyślnością? Czas jakiś poddawałem się temu, ale rychło spostrzegłem cel utajony — wywyższyć siebie przez moje poniżenie!... Więc starałem się odepchnąć jego dobrodziejstwa... Przemawiałem najostrzej przeciwko niemu, a przecie niedawno jeszcze, pamiętacie, chciał mię zaprosić do przybocznej swej rady, w triumfie wlec mię za swoim rydwanem... Dziś rano godziłem na jego życie, a jednak nie zabił mię?... Czy nie wydaje wam się to dziwne?... Ha, może on upatrzył mię sobie jako drużbę na bliskie wesele?... Co?... Tego jeszcze brakowało, abym pychę jego nasycił widokiem mego cierpienia!... I tak już cierpię niewymownie, że tego anioła, tę dziewicę niesłychanie czystą i piękną, on schizmatyk i oczajdusza, wychodziec z piekła rodem...
— Miarkuj się!... — wstrzymał go Chruszczow. — Mów, co chcesz, ale lżyć ci nie wolno!