Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   257   —

tymczasem rozporządzić się, żeby nas czasem nie oskrzydlili inni!
Z niecierpliwością czekano na Kuzniecowa, aby pod osłoną ciemności rozpocząć odwrót ku reducie pod morską latarnią. Zamiast niego jednak około północy usłyszano znowu od strony miasta wielki chrzęst, łoskot i chlupanie na głównej drodze, po których poznano, że toczą ku nim tamtędy działa.
Beniowski z oddziałem Baturina pośpieszył naprzeciw idącym. Zobaczył wśród swoich żołnierzy Stiepanowa z bronią w ręku i kiwnął mu życzliwie głową.
— Jak tak dalej pójdzie, to znowu będziemy przyjaciółmi! — rzekł mu dość głośno, aby usłyszano to w szeregach.
Oddział raźno ruszył przekątną dróżką wbok nieprzyjacielowi. Było ciemno, jak oko wykol, ale wygnańcom znany tu był każdy nieledwie wybój i sęczek, szli więc cicho. Gdy byli już na strzał i przygotowali się do niespodzianej salwy, krzyknął im nagle oficer rządowy, iżby się poddali, gdyż inaczej ma ordonans w pień ich wyciąć. Widocznie usłyszano ich.
— Możemy kapitulować, ale wprzód wiedzieć potrzeba na jakich warunkach? — odparł Beniowski.
— Jakież podajesz kondycje?...
Tak rozmawiając, oba oddziały zwolna zbliżały się do siebie; wtem Beniowski zauważył