Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   233   —

mię, wyznaję, ten wyjazd komendanta z Izmaiłowym do Wierchniego, a i z Niżniego, sądząc ze słów Sybajewa, może przyjść donos lada dzień... Bywaj zdrów, a śpiesz się!
Na rozwidleniu drogi rozeszli się każdy w swoją stronę. Beniowski szybko pokroczył ku widniejącemu w wylocie lasu miastu, kierując się wprost ku ciemnym częstokołom fortecy.
Zastał spłakaną rodzinę Niłowowych dookoła łoża, na którem leżał nieruchomo wyciągnięty naczelnik. Twarz chory miał zsiniałą a z otwartych ust wydobywały się mu chrapliwe jęki. Felczer Lapin puścił mu krew, ale bezskutecznie; zabierał się właśnie do powtórzenia operacji.
Beniowski rozpytał się naprędce, co i jak było i pochylił nad chorym z zapytaniem, gdzie go boli? Ten odemknął cokolwiek powieki i w zmętniałem jego spojrzeniu zatliła się przez chwilkę skra radości i nadziei. Z trudem wielkim wskazał ręką na bok.
Beniowski bok zmacał, wywołując mocnym naciskiem zwiększone jęki chorego. Kazał grzać talerze cynowe, owijać chustami i przykładać do wskazanego miejsca, a w apteczce domowej wyszukał aloesu, zmieszał go z wódką i wlał płyn w gardło choremu.
W rezultacie po niejakim czasie naczelnik poczuł się na tyle dobrze, że mógł mówić i wpół przysiadł na łóżku. Rozradowane kobiety patrzały na Beniowskiego, jak na Boga.