Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   191   —

kiej czekającej was drodze, być może nieobecność moja przed czasem wydałaby wasze przedsięwzięcie!... Nie, nie to mię boli, Maurycy! — szepnęła, używając po raz pierwszy tego zatajonego przed wszystkimi, jej tylko wiadomego imienia kochanka.
Wstała i spojrzała mu w oczy.
— Lecz boli mię to, że tak... kłamiesz, tak strasznie kłamiesz!... Słuchałam nieraz ze zdumieniem, z przerażeniem, patrzałam z trwogą zabobonną, jak na niepojętego z bajki czarownika, jakeś mówił z tą samą łatwością, z tym samym miłym uśmiechem, tym samym przeszywającym serce słodkim głosem, fałsz wierutny, dobrze mi wiadomy, zaprzeczenie prawdzie, którąś sam mi przed chwilą odkrył. I w głowie mi się mąciło, i nie wiedziałem już nieraz, gdzie kończy się zdrada, gdzie zaczyna prawda, czemu wierzyć a czemu nie, na co się oprzeć godziwie?... Sama wciągnięta w ten wir, musiałam potwierdzać wbrew wewnętrznemu zaprzeczeniu, musiałam kłamać, poniżać się. I tyś się poniżał!... To mię bolało i boli nad wszystko!... Bo widzę teraz wyraźnie, że wszystko od początku do końca było chytrze obmyślanym planem, fałszem, łańcuchem kłamstw, udawań, wzorem komedjanckiej gry, podczas gdym ja...
Umilkła, opuściła powieki i znowu łzy duże jak groch potoczyły się po jej bladych jagodach. Beniowski stał przed nią, mieniąc się na twarzy, która mu pociemniała, poszarzała i stężała jak lice rozgniewanego lwa; miarkował jednak