Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   137   —

sine śnieżyste pola, gdy obleciał wszystkich żywiczny zapach rozbudzonych już modrzewiowych lasów, gdy poczuli się zdala od ludzkich oczu, wesołość przeszła w szał... Mężczyźni, kobiety krzyczeli, śpiewali, przychutniwali tanecznym dźwiękom muzyki, zapomniawszy o rangach, o pensjach, o należnej urzędom czci i względach.
Mknął rozśpiewany korowód, mknął, ile tchu miały w piersiach, ile sił miały w kosmatych łapach oszalałe, podniecone powszechną wrzawą psy. Migały na śniegach czerwone, niebieskie, żółte i sine barwy drogich kitajek i aksamitów, skrzyło się złoto i srebro galonów, guzów, pętlic, szamerowali; nad ciemnem futrem kosztownych kołpaków i bezcennych szub chwiały się, niby barwne dymy, lekkie kity i pióropusze.
Zdało się, jakoby nawet stroje, zamknięte srogiemi mrozami w czas zimy w skrzyniach i schowkach, chciały sobie nagrodzić przewlekły w ciemnościach pobyt szczególnie jaskrawą grą mieniących się kolorów. Zdało się, jakoby żądze ludzkie i pustota wszelaka chciały użyć sobie i nahulać się dosyta w śródpościu przed zbliżającym się surowym Wielkim Tygodniem.
Nawet naczelnik Niłow, ciężko obijając się na wyboinach o siedzącego z nim razem w saniach sekretarza, mruczał wesoło:

Upiła się młoda wdowa,
Zapragnęła żyć od nowa...