Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   107   —

kolonji, dać bal dla naczelnika, oficerów, urzędników, przedniejszych obywateli; wszystkich w czasie uczty pochwytać i trzymać w zakładzie, póki rząd nie ustąpi jednego okrętu.
Lecz i ten wniosek nie znalazł uznania, gdyż obliczono, że garnizon, składający się z 240 żołnierzy, snadno mógł przymusić o wiele mniej licznych wygnańców do wydania zakładników. A choćby się udało podejściem czy przekupstwem wojsko przemóc, pozostałoby jeszcze 700 blisko kozaków, rozkwaterowanych w mieście, okolicy i dalszych warownych osadach, którzyby obojętnem okiem na podobny postępek wygnańców nie patrzyli.
Gdyby zresztą i ich, co rzecz wątpliwa, udało się ułagodzić, niewiadomo jeszcze, coby powiedzieli oficerowie morscy, mający na swych okrętach armaty oraz broni i amunicji poddostatkiem. Ci, skupiwszy swych majtków i część fortecznej załogi, mogliby nieprzełamaną ucieczce stawiać przeszkodę.
I ten więc projekt odrzucono i oczy wszystkich zwróciły się na Beniowskiego, który pilnie słuchał, najmniej mówiąc w czasie całej dyskusji.
— Przedewszystkiem powinniśmy, o ile się da, unikać wszelkiego gwałtu, wszelkiej przemocy — zaczął niespodzianie dla wszystkich Beniowski. — Mało nas jest, a nadomiar, jak to ze smutkiem przekonaliśmy się, nie na wszystkich polegać możemy. Bo jeżeli wobec grożącego nam wciąż niebezpieczeństwa nie w stanie jesteśmy