Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gawar nie widział jeszcze nigdy w życiu takiego obszaru wody, takich cudnie niknących w dali brzegów. Stał zapatrzony, kontent, że go nikt nie niepokoi, że jest nareszcie choć przez chwilkę sam, gdy wtem niskie drzwi górnej kajuty, wychodzące na bliższy wody przedział klatki drucianej, otwarły się i, chyląc cokolwiek wysoką postać, wyszła stamtąd młoda kobieta. Spostrzegłszy Gawara zawahała się, poczem naciągnęła na głowę wiszący na ramionach ciemny szal i odszedłszy w sam koniec przedziału przywarła do zewnętrznej siatki całą postacią z widocznym zamiarem odetchnięcia świeżem powietrzem. Stała tak, że Gawar mógł widzieć jedynie jej wysmukłą figurę, obleczoną w twarde składki szarego aresztanckiego płaszcza, pukiel ciemno-blonid włosów, wysuwających się nieostrożnie z pod szala oraz piękną, podłużną rękę opartą na siatce drucianej. Ale przez krótkie mgnienie oka, kiedy wychodziła za drzwi, chłopak zdążył zauważyć, że miała ściągłą bladą twarz o drobnych, regularnych rysach, małe blade, boleśnie zamknięte usta i niezmiernie smutne spojrzenie wielkich ciemnych oczu.
Poczuł, że zainteresowanie z jakiem dotychczas śledził za przeobrażeniami pięknego krajobrazu w promieniach wzbijającego się słońca, nagle osłabło. Patrzał wprawdzie dalej na budzący się na rzece ruch, na przepływające mimo barki i łodzie żaglowe, na białe parowce, lecące z jękiem syren ku połyskującym skrętom