Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co tam!... Jakoś to będzie! W takich ras zach — bodaj to polskie przysłowie! Jak przyjdzie Wojnart, to nam może ułatwi! — zauważył doktór beznadziejnie przyglądając się szeregom głów, nóg, rąk i tułowi, zalegających ciasno prycze. Tymczasem zobaczymy, co nam przysłali z miasta: może co do jedzenia. Zawołajcie Finkelbauma!... Gdzie Butterbrot?... — zwrócił się do otaczających go robociarzy.
Hej, Finkel... Piegas! Słyszysz, chodź! Będą dzielić posyłkę! — krzyknął głośno po polsku Wątorek.
Kilka postaci leżących na pryczach podniosło się i kilka par oczu skierowało się ciekawie w ich stronę. Finkelbaum, rozmawiający opodal z gromadką kosmatych i obdrapanych Rosjan, żywo obrócił się i kiwnął porozumiewawczo głową.
— Zaraz idę!...
— Butterbrot już przeniósł się do essdeków! — krótko zauważył Wickiewicz.
— To nic — trzeba go zawiadomić! Zresztą sam idzie. Cóż to, Butterbrot, oddzielacie się od nas?... — spytał studenta.
— Rozumie się. Tam jest większość naszych... Będziemy mieli własnego starostę, wy; bierzemy go, jak się tylko wszystko uspokoi i ułoży. Tam jest prawdziwy nastrój! A o co wam chodzi?... Czego mię wołaliście?
— Nic; chcieliśmy tylko wiedzieć, czy uważacie się za Polaka?