Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To też Rusanowa przyślę pani wieczorem, lecz pieniędzy... — zrobił ruch rozpaczliwy ramionami.
— Wcześniej jak wieczorem nie zdążę moich radców zebrać!... — zauważył z kruszyną ironji. Niech tamci odłożą ucieczkę, jeżeli można ich uprzedzić!
— Za nic!... Odkładanie takich przedsięwzięć źle działa, nie udają się zwykle!
— W takim razie musicie sobie sami radzić!...
— Dobrze!...
Czuła się u kresu rozpaczy, zmiażdżona zupełnem niepowodzeniem. Szła z początku, nie widząc dobrze, gdzie idzie i trafiła w jakieś kąty zakazane, gdzie z ubogich „chibarek“ wyglądały twarze posępne i dzikie. Wydało się jej, że z zawiścią, gniewem i chciwością spoglądają na jej skromne ale przyzwoite ubranie, na eleganckie warszawskie buciki. To ją otrzeźwiło, zawróciła ku śródmieściu, kierując się ku złotej kopule soboru. Wir myśli i uczuć począł się zwolna układać i porządkować, ruch na świeżem powietrzu uspokoił ją, a beznadziejność położenia wróciła jej dawną stanowczość, zimną krew i odwagę. Gdy wchodziła do bramy swego domu, dojrzał już w jej umyśle określony plan, który postanowiła niezwłocznie wykonać.
Pójdzie do Sary, niech co chce będzie. Złoży w ofierze i to jeszcze... Czyż może pozwolić im zginąć?... Szczególniej po wykryciu takiej ucieczki, co z nimi zrobią, wprost pomyśleć