Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rozumie się, rozumie!... Wiadomo, chory!...
Klucznik przez chwilę się wahał, ale obietnica, że więźniowie gotowi są za tapczan, albo łóżko zapłacić, przekonała go ostatecznie:
— Powiem pomocnikowi, może pozwoli...
— Niech pozwoli, a wam do mieszkania przyślą pocztą należność za łóżko!... — szepnął doktór. Gdzie mieszkacie?...
Tu na rogu placu najbliższy od więzienia domek!...
— Doskonale, bądźcie pewni!...
Nazajutrz przyniesiono stare, pogięte łóżko żelazne i lichy siennik.
— Łóżko!... Pycha!... Nawet i dłóta teraz nie potrzeba!... Hej, Barański, do roboty!... Wyłammy pręt!... — rozkazywał Cydzik, skoro tylko zamknęły się drzwi za nadzorcami.
Wyłamany i naostrzony na ścianie pręt z łóżka przedstawiał doskonałe narzędzie, zapomocą którego tej jeszcze nocy robotnicy podważyli i wyrwali parę desek z podłogi, poczem zaczęli wybierać ziemię. Gdzie ją podziać? — było może najtrudniejszem zadaniem. Z początku rozsypywano ją cieniuchną warstewką po wierzchu podłogi w obu pokojach. Część sypano do kubła, część za piec. Ale mowy być nie mogło, aby dało się ukryć w podobny sposób tę znaczną ilość ziemi, jaką należało wykopać, żeby dostać się do fundamentów. Dopiero Cydzik, chodząc w wielkiem zamyśleniu z kąta w kąt po drugim pokoju wykrył, że wpobliżu progu głu-