Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wyjście z więzienia, to dopiero początek, a co dalej!...
— Zrobi się!... Przecież tam są nasi!... Czerwony Krzyż... Ludzie szlachetni. Pomogą!... Partja!...
— Ba! Zapewne!...
— Nie wiem!
— Zresztą próbujcie!...
— Gdyby tak jeszcze dla tego chorego zdobyć łóżko!... Toby bardzo nam ułatwiło, można dużo zrobić pod łóżkiem. Co, doktorze, nie można się o to postarać? — pytał Cydzik.
— A no, zobaczymy!...
Dżumbadze kiwał głową.
— O nic ich do tej pory nie prosiłem, o nic!... Ale teraz poproszę!... — chrypiał, ciężko dysząc.
Więc gdy wieczorem przyszedł na kontrolę starszy klucznik, zaczął mu przekładać doktór Frączak o konieczności położenia chorego na jakimś tapczanie, lub chociażby opartej na nóżkach desce...
— Jest to poprostu bezrozumna nieludzkość!... Patrzcie panie podoficerze, jaka tu wilgoć i on musi choremi plecami po całych dniach leżeć na tej zimnej podłodze!...
Chory tak strasznie kaszlał i tak okropnie wyglądały jego pałające oczy w twarzy kościom trupa, obrosłej długiemi włosami, że nawet żołnierze zdawali się poruszeni a podoficer ujęty zwrotem do niego, mruknął: