Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chy. Są i tacy, co wyciągnąwszy chleb, kiełbasę lub ser z zawiniątek, posilają się spokojnie.
Gawar patrzył na nich wszystkich z głęboką odrazą. Czuł się wśród tego tłumu zupełnie samotnym, a jednak ten tłum był dokoła niego, szemrał, poruszał się, żył, dolegał mu jak natarczywe brzęczenie owadów choremu, przeszkadzał jego myślom smutnym lecz silnym, jego uczuciom wzburzonym, płynącym z nieznanych mu źródeł i głębin — przeszkadzał im dojrzeć, spoić się, ugruntować i dać mu pewną podstawę do sądów, do postanowień, do tak upragnionego spokoju... Wszystko więc w duszy musi pozostać jak dotąd, poruszone i niewyraźne, nieś pewne jak zaorana po raz pierwszy nowina, chociaż ból ogromny, co przeszedł tam jak burza, pozostawił większą niż kiedykolwiek tęsknotę do jasności...
Gęstniał dym tytuniowy, gęstniał zmrok, gęstniał zaduch. Gawar z trudem oddychał, paliło go nieznośne pragnienie; więc z imbrykiem w ręku przedarł się przez ciżbę już na noc układających się aresztantów w koniec wagonu, gdzie przy drzwiach lokowali się żołnierze komwoju, oblegani przez aresztantów proszących natrętnie i przypochlebnie o kupno w bufecie na stacji papierosów, chleba lub wody gorącej do herbaty...
Tu królował wszechwładnie tęgi kościsty podoficer z jasnym konopiastym wąsikiem nad grubemi wargami.