Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łoni znalazł się tu jeden taki... Dwa przęsła zgomżały!... — dodał znacząco, rzucając bystre spojrzenie na obcego kształtu czarny kapelusik cudzoziemki z podejrzanem białem skrzydełkiem.
Choć Nawrocka widziała doskonale, że inni niebardzo liczą się z „surowym zakazem“ i co chwila wyprzedzają ich truchcikiem, a nawet małym kłusem, nie nagliła swego woźnicy i, odrzuciwszy się wtył na siedzenie, z rozkoszą wciągała świeże, wilgotne powietrze w płuca, zmęczone długą i duszną podróżą.
Godzina była południowa, słońce stało wysoko nad olbrzymią szczerbą jakby wyrwaną w ciemnej tarczy widnokręgu, przez którą lała się z bezdennego Bajkału potężna, szmaragdowa struga rzeki. Pęd ona miała tak mocny, iż przęsła mostu drgały nieustannie jak splot ramion, wyprężonych w nadmiernym wysiłku, a nurt miała tak czysty, że z dna jej głębokich odmętów przyświecały smugi barwnych żwirów i wielkie głazy omszałe, jak cudna mozaika, oprawna w ciemną zieloną sieć porostów, i nakryte wielką, ruchomą szybą przepojonego blaskiem dnia kryształu.
Z Głazkowskiej strony rzeki, od upłazów ciemnych wzgórz porosłych kwitnącym rododendronem, biła na zwierciadło wody różowa łuna jak zorza niegasnącego poranku, a po drugiej stronie wyciągnęła się nisko nad wodą biała nitka miejskich budowli z wytryskującemi tu i ówdzie ponad nią zielonemi i złotemi kopu-