Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hejże, bracia!...
Dalej rybacy!...
Zarzucajcie chyżo niewody!
My dla księcia wraz nałowimy
Złotołuskich ryb
Jesiotrowych!...

— Wże!... Zrobleno!... — krzyknął nagle Bondarenko, wskazując kosmatym palcem na rzekę.
Wszyscy zwrócili się w tę stronę i podeszli ku kracie; nawet chór przestał śpiewać: ze srebrzystej przepaści stopionego w jedną całość nieba i wody mknęła ku nim maluchna łódeczka. Była nie większa od muchy, lecącej w przestworzu i błyskała z obu stron skrzydełkami wilgotnych wioseł. Prąd niósł ją naukos; szybko więc zwiększała się, rosła w oczach. Rychło dostrzegli głowę człowieka w futrzanej, uszastej czapie i parę nagich bronzowych ramion przebierających wiosłem. Jeszcze chwilkę, a znalazł się tuż pod bokiem barki i płynął z nią razem, ciężko wiosłując.
— Brat... brat!... Daj!... Spirt!... — wołał, rzucał na chwilę wiosło i, przyłożywszy pięść do ust, udawał, że pije; poczem kiwnięciem głowy i wzrokiem wskazywał na wielką złocistą rybę, jeszcze żywą i drgającą na dnie łodzi.
— Ostjak!... Chce wódki!...
— Co za nędzarz!...
Patrzyli z ciekawością i odrazą na twarz dzikusa, stoczoną straszną chorobą, na wstrętną