Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXII.

Był wczesny poranek, gdy nieruchomość barki, oraz niezwykłe głosy i szmery obudziły Wojnarta.
Przysiadł na pościeli i przetarł oczy.
Tak, bezwarunkowo — barka nie posuwała się naprzód, lecz kołysała na miejscu. Przepływająca mimo woda bulgotała cichutko pod otwartemi luminatorami, przez które sączyła się blada, bezsłoneczna, wilgotna jasność. Ale głównie uderzyły Wojnarta jakieś stukoty na dziobie podobne do rzucania i przesuwania lin, od których statek drgał i zataczał się, oraz wołanie i rozmowa ludzi, zgoła odmienne od rozlegających się zwykle na pomoście barki.
— Stało się coś!... Siedliśmy na mieliźnie!... Albo wypadek; może pożar, może lina się urwała.
Parowiec też nie łopoce!... — pomyślał.
Szybko podciągnął rzemieniem kajdany, narzucił na ramiona chałat, czapkę nacisnął na uszy i ruszył na górę.
Klatka pomostu była pustą.