Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dobiegło z pokładu ze śmiechem i cichym tanecznym tupotem.
— Słyszycie, Lwow, wprost wstydu nie mają!... — szepnął nagle Butterbrot, który również leżał z książką w ręku na swojem miejscu.
— Co takiego?
— Nie słyszysz: gotowi tańczyć!?...
— Acha, prawda!... Więc co?...
— Wkoło smutek, nieszczęście, gnębią nas, obrażają...
— Głupstwo!... Przyjdzie i nasza kolej!... Odpłacimy.
— Jeżeli tak pójdzie dalej, to ona nigdy nie przyjdzie!... Rewolucyjne uczucia osłabną... Rewolucja zazdrosna, ona o sobie tylko każe myśleć, albo ucicha, rozprasza się!... Kto wiele chce, ten nic nie chce!...
— Zapewne, Butterbrot, zapewne!... Widzę, że jesteś twardym rewolucjonistą, ale ludzie są ludźmi... Trzeba ich brać, jakimi są i lepić z nich przyszłość, bo innego materjału niema...
— Nie o to chodzi, czy ja jestem rewolucjonistą, lecz o to, że ten oficer usłyszy te głupstwa, te tańce i doreszty straci dla nas szacunek. Gotów jeszcze co zrobić!
— Nie damy mu, nie damy!... — uspokajał go Lwow.
— Ba, gdyby była jedność, lecz jej niema... Ot, Polacy naprzykład i ci, drobno burżuazyjni socjal-rewolucjoniści... — dokończył, zniżając