Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jest, widziałem ją, była... Ale słowa mi z nią zamienić się nie udało, pilnowali bardzo... Poznała mię i kiwnęła nieznacznie głową. Dwa razy chciałem zbliżyć się i na nic!... Czy donos jest, czy co — nie wiem! Pilnowali jak sto djabłów!... Ale wiemy, że jest i to dobrze!... Nieprawda?
Wojnart westchnął.
— Czy tylko napewno ona?... Gdzieście ją widzieli?
— Widziałem ją przed sklepem kolonjalnym... Już go zamykali... Weszła do sklepu, zdaje się, że po raz drugi za nami; nikogo tam nie było więcej i dlatego tak było trudno. Bardzo ci chodziło o twoją kartkę?...
— Bardzo.
— Cóż robić!... Bóg świadkiem, że chciałem ci się przysłużyć...
— Wierzę bardzo, ale co teraz?
— Trzeba będzie sprawę z żydami załagodzić, może znowu pozwolą wychodzić!
— Wątpię, czy się powiedzie.
— Spróbujemy. Muszę już iść, bo mój pijaczyna ma słuszny powód do niecierpliwości, mam jego rum ze sobą!... Polecił, żeby go nikomu nie oddawać tylko jemu do rąk.
Kiwnął głową, zlustrował wraz z Wujciem zniesione i ustawione pośrodku pokładu paki, dał na wódkę woźnicy, zabrał osobno odło-