Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Broń Boże!... Jak nie przeszkadza mnie nazwisko na „eńko“ być patrjotą rosyjskim.
Zanosiło się na długą dyskusję, słuchacze już otoczyli ciekawem kołem zapaśników, gdy drzwi się otwarły i starszy nadzorca ogłosił wymarsz.
Znowu pod konwojem przeszli, brzęcząc łańcuchami, gromadą ulice, pełne mroku nocnego, kurzu i zaduchu ubiegłego dnia.
Przystań oraz barka, na której niebawem się znaleźli, były zupełnie podobne do dobrze im znanych z Wołgi i Kamy; kajuta jednak wydała się im trochę mniejszą, a na jej pokładzie w przeznaczonym na spacery „kurniku“ nie było poprzecznej przegrody.
— To znaczy, że albo niewiast z nami tymczasem nie przewożą, albo że pozwolą im spacerować razem z nami!...
— Hurra!... Niech żyje płeć piękna!... Będziemy się o to starać!... — krzyknął Wujcio.
— One już są. Przyprowadzono je przed nami. Mówił mi to posługacz z przystani... — oznajmił marząco Leskow.
— Tem lepiej! Urządzimy im zaraz serenadę!... Chór, gdzie mój chór!...
Noc była gwiaździsta, ciepła; świeże, czyste powietrze nęciło więźniów do pobytu na pokładzie. Chór rychło się zebrał i nad szemrzącem cicho czarnem zwierciadłem rzeki, pocentkowanem złotem gwiazd odbiciem popłynęła z wodą cudna melodja, śpiewana solo przez Leskowa: