Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaczął się przegląd i przyjmowanie więźniów. Wywoływano ich ze spisu, pokolei z imienia i nazwiska, porównywano każdego z nich z dołączoną do papierów fotografją, sprawdzano wagę oraz całość kajdan, rewidowano kieszenie i odzież, przeglądano rzeczy w workach.
Zaczęto od katorżników i osiedleńców sądowych; administracyjnych zostawiono na koniec...
Każdy sprawdzony przechodził na tarasik.
Zebrało się ich tam już sporo, znużonych, głodnych, zniecierpliwionych.
— Już się zmierzchał... Kiedyż u licha się to skończy!...
— I Bóg jeden wie!... Nie śpieszy im się... Zostaniemy nietylko bez obiadu, ale i bez kolacji!
— Dobronrawow, tybyś coś przedsięwziął?... Poszedłbyś do miasta?... Kupił coś?... Choć wędlin i bułek!...
— I Ba, kiedy nie mogę się doczekać Butterbrota, a on spis zatrzymał.
— Pal go sześć!... Idź bez spisu!... Umrzemy z głodu.
— Ba, kiedy on i pieniądze zabrał...
— Pieniądze?... Oddałeś mu?... Toś fujara!
— I Nie ja to zrobiłem a skarbnik!
Umilkli, spoglądając zezem na Aronsona, który stał spokojnie na bolcu i prowadził cichą rozmowę z Kotowym.