Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i robienia zakupów. Potem podział między grupami produktów...
— To kuchnia wspólna bierze w łeb!?...
— Może obiad zostanie.
— I to tylko na barce... Na kolei przecież go niema.
— Może tak i lepiej!
— Rozbije się do reszty solidarność!
— I tak jej niema.
— Zawsze coś jest. Będzie jeszcze gorzej! Gwarzyli poruszeni i zaciekawieni. Mijali długie szerokie i zakurzone ulice, mijali domy niezgrabne i odrapane, wreszcie stanęli przed wielkim kwadratem zabudowań, otoczonym wysokim tynkowanym murem. Ciemna, dwuskrzydła brama otwarła się z nieprzyjemnym zgrzytem i ujrzeli w głębi duży gmach dwupiętrowy z okratowanemi oknami i wejściem, poprzedzonem cementowym tarasikiem, na który wiodło kilka schodów kamiennych. Na tarasiku stało kilku dozorców ze srogiemi minami, uzbrojonych w rewolwery, wyprostowanych, zapiętych, wojowniczych. Koło schodków mieścił się stolik a przy nim na krzesłach siedziała „komisja“ z trzech urzędników o spitych twarzach, w czapkach z gwiazdkami, w wyszarzanych zielonych mundurach. Konwój doprowadził politycznych przed stolik i opuścił karabiny do nogi. Oficer konwoju usiadł na podanem mu krześle.