Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna w czarnym kapelusiku już tam była i stojąc u lady, przebierała w towarze; obok stał Wojnart, jedną ręką oparty wpobliżu tych towarów, drugą wskazywał posługaczowi na półkę.
— Parfaitement, parfaitement!... — mruczą! Dobronrawow, obrzucając wnętrze bystrem spojrzeniem.
— A jakże będzie z przekąską? — zwrócił się do nadzorcy.
— Zaraz będzie, już powiedziano!...
— A czy to tak wypada?...
— Dlaczego nie?... Zawsze się tak robi!... Zobaczy pan, jacy oni ludzie przyjemni!
W tej chwili w drzwiach za kontuarem zjawił się otyły, tęgi mężczyzna z rudą rozłożystą brodą i małemi oczkami, czerniejącemi jak para rodzynków wśród płaskiej, pulchnej i rumianej twarzy.
— Miłosti prosim!... Niech panowie wybiorą, co sobie życzą, a potem proszę do mnie, jeżeli łaska, abyśmy mogli spokojnie załatwić rachunki!...
— Jak się macie, Cyrylu Dawydowiczu, moje uszanowanie „z ogonkiem!“ — zwrócił się żartobliwie do nadzorcy. Uścisnęli się za ręce.
Dobronrawow wyjął spis sprawunków i zaczął wymieniać przedmioty; Wojnart udawał, że mu pomaga, ale był tak wzruszony, że wciąż się plątał.
— Daj spokój, jeszcze spostrzegą! — szepnął mu Dobronrawow. — Ja będę sam wybierał, a ty