Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co na nich zważać — dodał ciszej. Powiem wam: będziem chodzić we dwóch, dopóki ja się nie rozeznam w ...okolicznościach i nie wywiodę Izraela z domu niewoli... Bo o Izraela głównie tu chodził... Może nie?... Co?! — prawił dalej pół serjo, pół-żartem.
— Owszem bardzo chętnie... — zgodził się Wojnart.
— Byle tylko dozwolili ci „archarowcy“! — skinął głową w stronę straży.
— O to narazie niema obawy; nie potrzebujemy im mówić, że zaszła zmiana, a ja będę was brał niby do pomocy. Zgoda!?...
— Ależ owszem!
— Najmilsza zawsze jest „zgodencja“! Nieprawda, co?
— Wyznaję, iż ważną jest dla mnie rzeczą, możność wychodzenia na miasto...
— Dlaczego nie!? Będziemy chodzić! Co to szkodzi?! Tylko z waszej strony też musi być zgoda na inne rzeczy!
— Rozumie się; więc idziemy zaraz do kuchni!
— Parfaitement!
Przechodząc na pokładzie mimo spacerujących pod rękę Odesskiego i Butterbrota, Wojnart uderzony był rzuconym przez nich na niego spojrzeniem i dość głośno wypowiedzianem zdaniem:
— A co zmiękła mu rura?