Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Choćby tak: goły człowiek na gołej ziemi! Proletarjuszy to nie przeraża — oni i tak są goli!...
— A potem znowu: panowanie ludzi silniejszej pięści nad słabszemi jak w przedświcie człowieczeństwa i powtórzenie całej historji... o... białym byczku! — roześmiał się Kotow.
— Nie, powtórzenia nie będzie, bo pozostanie... doświadczenie!...
— Komu?...
— Tej garści inteligencji, która stanie po stronie rewolucyjnego proletarjatu!...
— Ja dawno to mówię!... — szepnął do Wątorka i Wickiewicza Finkelbaum.
Robociarze milczeli poruszeni i zafrasowani.
Ponieważ nikt głosu nie zabierał, Gołowin zebranie zamknął.
Znużeni więźniowie powyciągali się na pryczach i otulili w swe szare chałaty. Gwar rozmów zamieniał się zwolna w szmer i szept.
Nazewnątrz wzburzona rzeka biła w boki, cicho potrzaskującej i kołyszącej się rytmicznie barki, pieniste jej fale skakały i zaglądały do słabo połyskujących w ciemnościach luminatorów, wiatr huczał i gwizdał na wrębach statku.
— To nie może być, żeby taki... taki ganef, taki głupiec, taki reakcjonista był naszym starostą, naszym przedstawicielem! Ja tego nie zniosę, tego nie można wytrzymać!... — syczał cicho Odesskij do Butterbrota.