Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

długo wszystko powiem... Ale teraz niech nikt... nikt... Niech Bóg broni!... Zgubisz mnie, ją i wielu innych!... A więc dajesz mi słowo?
— Najchętniej!... Może mi pan wierzyć, że wszystko, wszystko uczynię, co pan zechce. Nawet gdyby trzeba było... Nic mię nie wstrzyma... Bo ja co: ja nic!... A pan, pan co innego!
— Nie, chłopcze, nie oto chodzi... Miara życia i bezpieczeństwa ta sama dla każdego... Nie o narażanie się chodzi, a o ostrożność... I dlatego właśnie proszę.
— Może pan być pewny: nigdy nikogo nie wsypałem.
— Cicho. Idą!... — szepnął Wojnart, ściskając mocno chłopca za rękę i kiwając głową w stronę schodów. Więc zgoda, pamiętaj! A teraz do widzenia, muszę iść do kuchni i do składu, zobaczyć jak tam ułożono w lodowni zakupione wczoraj mięso.
— To może ja z panem pójdę?
— Wiesz co: wolę, żeby nas rzadziej z sobą widywano!
Kiwnął mu głową, uśmiechnął się przyjaźnie i odszedł. Ale po paru krokach powrócił i szepnął cicho z tym samym miłym uśmiechem:
— A Sarze... bardzo się... nie przyglądaj!
— Ja?... Cóż, ja nic!... — bąkał chłopiec, czerwieniąc się jak wiśnia.
— No, no! Tem lepiej... Ja tak — na wszelki wypadek... Nie ty jeden!...
Znów kiwnął mu głową, uśmiechnął się i odszedł tym razem zupełnie.